Jestem w Istambule. Właściwie na nowym lotnisku około 30 kilometrów od miasta. Przesiadamy się tu i mamy jeszcze sporo czasu do lotu do Warszawy. Jesteśmy mocno zmęczeni, w drodze od wczorajszego późnego popołudnia. Lot do Istambułu był nad ranem, zdrzemnęliśmy się tylko chwilę. Linie Turkish Airlines dopiero co przeniosły loty na to lotnisko, mamy wrażenie, że kwestie transportu do miasta i z powrotem mogą nie być jeszcze idealnie ogarnięte. Moi towarzysze podróży odpuszczają zwiedzanie; postanawiają się przespać.
Ja byłam w Istambule ponad 10 lat temu, przyjechaliśmy tu wtedy z moim mężem autostopem z Krakowa. Jednak jest niedziela i bardzo chcę pójść na Mszę. Przez chwilę się waham. Trochę się boję jechać sama do centrum. Czy ja ogarnę, jak wrócić? Czy zdążę na samolot? Czy się nie zgubię w tym wielkim mieście, z moją fatalną orientacją w terenie, a właściwie jej całkowitym brakiem? Czy znajdę kościół i jeszcze Mszę?
Postanawiam jednak zrobić ten krok i powierzyć Bogu resztę. Wsiadam do autobusu (po ciężkich trudach odnajduję ten właściwy) i jadę na Taksim. Kiedy tylko wysiadam, widzę idącego z naprzeciwka chłopaka. Wygląda na cudzoziemca. Podchodzę i pytam, czy nie wie, gdzie tu kościół, a on na to, że właśnie idzie na Mszę, mogę dołączyć. Zabiera mnie do kościoła, w którym modli się afrykańska wspólnota, jest radośnie, pięknie śpiewają.
Clement jest Francuzem, studiuje nauki polityczne, jest w Turcji na Erasmusie; teraz uczy się o Syrii, z której ja właśnie wracam, więc po Mszy proponuję, że mogę mu poopowiadać przy kawie. „Wiesz, nie mam pieniędzy…- mówi Clement.- Wyszedłem na Mszę, więc wziąłem tylko paszport. Ale blisko mieszkam, szybko skoczę po pieniądze”. W portfelu zostało mi 20 lir tureckich, muszę je wydać i tak. Bilet powrotny na autobus na lotnisko kupiłam już wcześniej. Proponuję, żebyśmy sprawdzili w kawiarni, po ile jest kawa. Jest po 10 lir, starczy idealnie na dwie.
Rozmawiamy o Syrii i o życiu, potem Clement odprowadza mnie na autobus. Obiecujemy sobie wzajemną modlitwę. Docieram na spokojnie jeszcze długo przed odlotem i zaraz po wejściu na lotnisko spotykam Alę. Widziałyśmy się niecałe 2 tygodnie temu na Taize w Bejrucie, potem Ala samotnie odkrywała na stopa Liban, podczas gdy ja byłam w Syrii. Okazuje się, że wracamy do Polski razem. Czekając na samolot, opowiadamy sobie nawzajem nasze wrażenia; obie promieniejemy, bo tyle dobra, gościnności, miłości doświadczyłyśmy od ludzi w drodze. Obie na każdym kroku spotykałyśmy Aniołów. Żeby ich spotkać, wystarczy tylko wyruszyć.