Wystarczy tylko wyruszyć

Jestem w Istambule. Właściwie na nowym lotnisku około 30 kilometrów od miasta. Przesiadamy się tu i mamy jeszcze sporo czasu do lotu do Warszawy. Jesteśmy mocno zmęczeni, w drodze od  wczorajszego późnego popołudnia. Lot do Istambułu był nad ranem, zdrzemnęliśmy się tylko chwilę. Linie Turkish Airlines dopiero co przeniosły loty na to lotnisko, mamy wrażenie, że kwestie transportu do miasta i z powrotem mogą nie być jeszcze idealnie ogarnięte. Moi towarzysze podróży odpuszczają zwiedzanie; postanawiają się przespać.

Ja byłam w Istambule ponad 10 lat temu, przyjechaliśmy tu wtedy z moim mężem autostopem z Krakowa. Jednak jest niedziela i bardzo chcę pójść na Mszę. Przez chwilę się waham. Trochę się boję jechać sama do centrum. Czy ja ogarnę, jak wrócić? Czy zdążę na samolot? Czy się nie zgubię w tym wielkim mieście, z moją fatalną orientacją w terenie, a właściwie jej całkowitym brakiem? Czy znajdę kościół i jeszcze Mszę?

Postanawiam jednak zrobić ten krok i powierzyć Bogu resztę. Wsiadam do autobusu (po ciężkich trudach odnajduję ten właściwy) i jadę na Taksim. Kiedy tylko wysiadam, widzę idącego z naprzeciwka chłopaka. Wygląda na cudzoziemca. Podchodzę i pytam, czy nie wie, gdzie tu kościół, a on na to, że właśnie idzie na Mszę, mogę dołączyć. Zabiera mnie do kościoła, w którym modli się afrykańska wspólnota, jest radośnie, pięknie śpiewają.

Clement jest Francuzem, studiuje nauki polityczne, jest w Turcji na Erasmusie; teraz uczy się o Syrii, z której ja właśnie wracam, więc po Mszy proponuję, że mogę mu poopowiadać przy kawie. „Wiesz, nie mam pieniędzy…- mówi Clement.- Wyszedłem na Mszę, więc wziąłem tylko paszport. Ale blisko mieszkam, szybko skoczę po pieniądze”. W portfelu zostało mi 20 lir tureckich, muszę je wydać i tak. Bilet powrotny na autobus na lotnisko kupiłam już wcześniej. Proponuję, żebyśmy sprawdzili w kawiarni, po ile jest kawa. Jest po 10 lir, starczy idealnie na dwie. 

Rozmawiamy o Syrii i o życiu, potem Clement odprowadza mnie na autobus. Obiecujemy sobie wzajemną modlitwę. Docieram na spokojnie jeszcze długo przed odlotem i zaraz po wejściu na lotnisko spotykam Alę. Widziałyśmy się niecałe 2 tygodnie temu na Taize w Bejrucie, potem Ala samotnie odkrywała na stopa Liban, podczas gdy ja byłam w Syrii. Okazuje się, że wracamy do Polski razem. Czekając na samolot, opowiadamy sobie nawzajem nasze wrażenia; obie promieniejemy, bo tyle dobra, gościnności, miłości doświadczyłyśmy od ludzi w drodze. Obie na każdym kroku spotykałyśmy Aniołów. Żeby ich spotkać, wystarczy tylko wyruszyć. 

Nie wierz w DDA

Jakiś czas temu w Krakowie spotkałam wspaniałego człowieka- Tima Guénarda, a ostatnio sięgnęłam po jego książkę „Silniejszy od nienawiści”. Jeśli masz wrażenie, że z powodu trudnych doświadczeń, zranień ciężko Ci iść do przodu w życiu; jeśli nasłuchałeś/aś się psychologicznych teorii o DDA, DDD i innych nieszczęściach; jeśli wierzysz, że dzieciństwo warunkuje Twoje dorosłe życie i że w Twoim przypadku działa to na niekorzyść- koniecznie sięgnij po książkę Tima.

Tim jako małe dziecko został porzucony przez matkę, a potem był maltretowany przez ojca alkoholika, który skatował go tak, że zaledwie pięcioletni chłopczyk trafił w krytycznym stanie do szpitala, w którym spędził kolejne dwa lata. Patrzył, jak inne dzieci przyjmowały gości i dostawały prezenty; nim nikt się nie interesował. Marzył, by ktoś go adoptował, ale tak się nie stało; doszedł do wniosku, że nikt go nie chce, bo jest brzydkim dzieckiem. Dzieciństwo i młodość upłynęły mu po części w domach dziecka i poprawczakach, po części na ulicy, gdzie został młodocianym przestępcą. Siłę do walki o przetrwanie dawała mu nienawiść do ojca i pragnienie zemsty.

Dziś Tim ma dom i pasiekę w okolicy Lourdes, wspaniałą, kochającą rodzinę i jeździ po świecie, odwiedzając domy dziecka czy więzienia i dzieląc się swoją historią. Historią o tym, że najgorsze przeżycia mogą być nawozem, na którym wyrastają piękne kwiaty. O wolności, jaka płynie z przebaczenia. O Tym, Który jest silniejszy od nienawiści.

Nie chodzi o to, by udawać, że naszych zranień nie ma, że zawsze wszystko było ok. Właśnie z powodu swoich doświadczeń Tim może teraz pomóc innym. Jeśli nosisz w sobie zranienia, to dobrze się nimi zająć- przez rozmowę z przyjacielem, może także profesjonalną terapię. Jednak nie daj się w te zranienia zamknąć, nie daj przykleić sobie etykietki takiego czy innego syndromu! Pamiętaj, że jesteś kimś więcej.

To, co mnie porusza w historii Tima, to również osoby, które pojawiły się na jego drodze i pomogły mu zmienić kierunek. Policjant, który okazał mu trochę serca. Sędzina, która w niego uwierzyła. Także osoby z niepełnosprawnością intelektualną ze Wspólnoty Arka- osoby tak często niedoceniane i odrzucane w społeczeństwie- zmieniły spojrzenie Tima na świat, przyjmując go prostodusznie i z miłością. W tym kawałku mocno się odnajduję, bo ja także wiele otrzymałam od przyjaciół z niepełnosprawnością intelektualną, pracując w ChSON „Ognisko” i w Środowiskowym Domu Samopomocy „Świt”.

Dlatego każde spotkanie jest tak ważne. To, że kogoś nie odrzucimy, że ofiarujemy chwilę czasu, uważność, uśmiech, może zmienić czyjeś życie, a pośrednio życie wielu ludzi. I tego nam życzę!

Zachęcam do przeczytania książki Tima i do podzielenia się wrażeniami w komentarzu.

MAŁY KROK ZAUFANIA, CZYLI O PRZYJMOWANIU PREZENTÓW

Odkąd kilka lat temu trafiłyśmy z moją mamą na Liturgię Bożego Narodzenia u Koptów, marzyłam, by do nich wrócić i poznać ich bliżej. Akurat w Wigilię, czyli 6 stycznia, przyleciałyśmy do Sharm el Sheikh. Obie byłyśmy zachwycone pięknem Liturgii; było to wyjątkowe, świętować Boże Narodzenie w kraju, w którym Jezus spędził częściowo Swoje dzieciństwo.

Potem o Koptach usłyszałam przy smutnej okazji, w Niedzielę Palmową, kiedy miały miejsce zamachy w dwóch kościołach. Parę tygodni później dowiedziałam się od mojej przyjaciółki, Basi, że Wspólnota Taize organizuje Pielgrzymkę Zaufania do Egiptu; miało w niej wziąć udział 200 osób, w tym 100 Egipcjan i 100 chrześcijan spoza Egiptu. 100 osób z całego świata…no to pewnie nie ma już miejsc?- pomyślałam. Natychmiast napisałam maila i szybko dostałam wiadomość- tak, jest miejsce, przyjeżdżaj!

W tym czasie pracowałam jako mentor w międzynarodowym projekcie i często wyjeżdżałam za granicę z grupami młodych ludzi. Wszystko wskazywało na to, że mój służbowy wyjazd pokryje się z Pielgrzymką, jednak w ostatniej chwili wszystko ułożyło się tak, że mogłam jechać. I wtedy zaczęłam się bać…

Tak bardzo mi zależało, by pokonać wszelkie przeszkody i uczestniczyć w Pielgrzymce- a gdy przeszkody zniknęły, gdy miałam już bilet na samolot i zarezerwowane 2 tygodnie wolnego, pojawił się lęk. Ostrzeżenie przed wyjazdami do Egiptu („trzymaj się kurortów i nie zbliżaj się do miejsc kultu religijnego”), które przeczytałam na Odyseuszu podczas rejestracji i wskazówki organizatorów, by nie publikować nic na fejsie w czasie Pielgrzymki, nie zadziałały na mnie uspokajająco. Co jakiś czas powracała nieprzyjemna myśl, że spotkanie 200 chrześcijan w Egipcie to rewelacyjny cel dla terrorystów.

Podzieliłam się obawami z moją kochaną przyjaciółką Czukotką. Zapytała: „Myślisz, by zrezygnować?” To pytanie bardzo mi pomogło; uświadomiłam sobie, że chociaż się boję, podjęłam decyzję i jadę. Dałam sobie wtedy prawo do tego, by czuć strach; emocje pojawiają się przecież i znikają, ale nie muszą mieć wpływu na nasze decyzje. I wtedy strach się zmniejszył. Kiedy w przeddzień wyjazdu usiadłam wieczorem do medytacji, zrozumiałam, że nie boję się czegoś rzeczywistego- nikt mnie przecież akurat nie wysadza- ale wytworów mojej wyobraźni. Poszłam spać ze spokojnym sercem.

Spotkanie Taize odbywało się w cudownym miejscu o nazwie Anafora, położonym na pustyni kilkadziesiąt kilometrów od Kairu, służącym wyciszeniu i kontemplacji. Gdy weszłam boso do ascetycznego kościółka, z dwiema tylko Ikonami („pierwsi chrześcijanie nie mieli Ikon”-tak tłumaczyli tę prostotę gospodarze), przez otwór w kształcie oka wpadało światło poranka. Wsłuchałam się w cudne koptyjskie hymny i zrozumiałam, że tu nie można się bać. Czułam tylko spokój i niesamowite szczęście!

0.12

Jestem pod wrażeniem wiary Koptów, którą wyznają w trudnych warunkach, będąc mniejszością religijną i nierzadko doświadczając różnych form dyskryminacji. Młodzi Koptowie są dumni ze swojego chrześcijaństwa; większość osób ma wytatuowany krzyż na nadgarstku. Tradycyjnie tatuowano małe dzieci, by mogły zachować swoją tożsamość w przypadku śmierci rodziców. Teraz coraz częściej tatuaże robi sobie młodzież.

Spotykaliśmy się na modlitwie, ale także dyskutowaliśmy, dzieliliśmy się tym, co dla nas ważne, uczestniczyliśmy w ciekawych warsztatach i zwyczajnie cieszyliśmy się wspólnym byciem. Wśród nas były osoby z różnych krajów Europy, z Ameryki Północnej, ale także z Libanu, Etiopii, mimo logistycznych trudności dotarła też kilkuosobowa ekipa z Iraku… Każdy dzień spędzony w Anaforze wśród wspaniałych ludzi był dla mnie niesamowitym darem.

Na spotkaniu Taize były z nami dwie muzułmanki z Francji, które zajmują się promowaniem dialogu międzyreligijnego. Dzieliły się z nami swoim doświadczeniem: „Nie ma sensu dyskutować o religii. Wierzymy w różne rzeczy i jeśli chodzi o dogmaty, nie dojdziemy do porozumienia.” Zamiast dyskutować, dziewczyny angażują ludzi w wolontariat, ponieważ pomoc innym to wartość łącząca wszystkie religie, a wspólne działanie przełamuje bariery bardziej niż jakiekolwiek rozmowy.  O dialogu międzyreligijnym opowiadał też Ziad z organizacji DLR Lebanon, który między innymi prowadzi akcję #MaryUnitesUs, propagując wspólne obchodzenie Maryjnego święta przez chrześcijan i muzułmanów.

W Kairze odwiedziliśmy Dominikanów, którzy prowadzą bibliotekę z dziełami o islamie. Usłyszeliśmy od nich, że kluczowe w dialogu są nie podobieństwa, lecz właśnie różnice. Nie zrozumiemy drugiej osoby, jeśli będziemy zakładać, że myśli tak samo, jak my. Gdy muzułmanin mówi, że Koran to Słowo Boże, co to znaczy dla niego? Bo może oznaczać zupełnie co innego niż gdy chrześcijanin mówi, że Słowem Bożym jest Biblia.

Kolejnym wspaniałym prezentem był dla mnie jednodniowy wyjazd do Wadi El Natrun, czyli do znanego z Apoftegmatów Sketis, gdzie w IV wieku żyli Ojcowie Pustyni. W ten sposób dotarłam do źródeł medytacji chrześcijańskiej, którą praktykuję. Monastycyzm przeżywa w Egipcie wielki rozkwit. W klasztorze św. Makarego, który odwiedziliśmy,  w 1969 roku było tylko 6 mnichów, teraz jest ich 140, nie licząc okolicznych pustelników. Zakonnik, który oprowadzał nas po monastyrze, tłumaczył, że jest to „efekt uboczny” prześladowań; ludzie zaczęli się więcej modlić na zasadzie „jak trwoga, to do Boga”, a gdy spędzili z Bogiem więcej czasu, odkryli Jego miłość i piękno, i wtedy więcej osób odnalazło w sobie pragnienie życia monastycznego czy wręcz pustelniczego. „Zabierzcie ten ogień do Europy!”- usłyszeliśmy, opuszczając Sketis.

W Anaforze poznałam kochaną ekipę z egipskiej Arki; były to osoby z niepełnoprawnością intelektualną i ich asystenci. Więcej możecie o nich poczytać na blogu Szymona Podróżnika, który dał im się porwać do Górnego Egiptu.

Niezwykłe spotkanie Taize dobiegło końca, jednak ja i moja przyjaciółka Basia nie dałyśmy się wyrzucić z Egiptu tak szybko. Kolejny tydzień spędziłyśmy w katolickiej parafii św. Marka na Szubrze w Kairze. Naszymi gospodarzami byli afrykańscy misjonarze.  Księża nie mają tu dużo duszpasterskiej pracy, katolików jest mało, więc angażują się w pracę społeczną. Przy parafii działa dzienny ośrodek dla osób z niepełnosprawnością- Klub Szczęścia. Spędziłyśmy w Klubie Szczęścia dwa cudowne dni. „Nie mówią tam po angielsku- poinformował nas ksiądz Robin, misjonarz z Kenii, który zaprosił nas na Szubrę. – Ale nie martwcie się, będziecie rozumieć język serca”. Rzeczywiście tak to działało. Drugi dzień zakończyłyśmy tańcami przy głośnej arabskiej muzyce; potem odprowadziłyśmy wszystkich do autobusu, kupionego dzięki wsparciu polskiego Stowarzyszenia Dom Wschodni. Patrzyłyśmy, jak odjeżdżają i natychmiast zaczęłyśmy tęsknić. „Pojechali do domu później, bo nie chcieli się z wami rozstać- tłumaczył ksiądz Robin.- Kochali waszą obecność.”

5.1.2 (2)

Nasi gospodarze zabrali nas również do Sióstr Misjonarek Miłości, które opiekują się starszymi ludźmi, znalezionymi na ulicy. Robiłyśmy z nimi pranie ręczne- w domach Sióstr Matki Teresy nie używa się pralek, ponieważ prosta praca, wykonywana z uważnością i radością, jest ważną praktyką duchową. Potem pomagałyśmy podopiecznym przy posiłku. Próbowałam nakarmić jedną panią, ale ona nie chciała jeść, nie dzieląc się ze mną. Żeby nie sprawić jej przykrości, zapomniałam o zasadach higieny i jadłyśmy razem z jednego talerza. Siostra przetłumaczyła mi jej słowa: „Chce, żebyś była jej córką. Ma wolne łóżko w pokoju. Prosi, żebyś została”.

Z Siostrami wybrałyśmy się na Mukattam, do dzielnicy śmieci.  W tej najbiedniejszej części miasta, której większość mieszkańców to chrześcijanie, ludzie żyją z recyclingu. Misjonarki Miłości prowadzą tu swój drugi kairski dom, gdzie troszczą się nie tylko o osoby starsze, lecz także o dzieci. Choć wszechobecny smród śmieci nie jest zbyt przyjemny, pokochałam to miejsce i pomyślałam, że kiedyś chętnie przyjechałabym do Sióstr na dłużej. Mukattam to nie tylko wielkie wysypisko; to także święte miejsce z wykutym w skale monastyrem z rzeźbami polskiego artysty, znanego jako Mario. To tu znajduje się góra, która- jak wierzą Koptowie- była wcześniej na Placu Tahrir, póki nie przeniosła się o trzy kilometry dzięki modlitwom Szymona Szewca.

5.16.7

Wspólnie z Basią odwiedziłyśmy także przedszkole i szkołę Montessori prowadzoną przez organizację Alwan Wa Awtar, w której pracuje Omneya, muzułmanka, którą poznałyśmy u kairskich Dominikanów. W swojej pracy Omneya stara się promować różnorodność i tolerancję.  Zarówno wśród nauczycieli, jak i uczniów są muzułmanie i chrześcijanie. Dzieci różnią się też pochodzeniem społecznym i zamożnością. Różnorodności uczą się więc w praktyce, będąc razem, nawiązując przyjaźnie.

Tym, co nas zachwycało w egipskim Kościele, było nieustanne świętowanie. A to uroczystość świętej Tereski od Dzieciątka Jezus, a to rocznica spotkania św. Franciszka z Asyżu z sułtanem…Zawsze był jakiś powód, żeby się spotykać i cieszyć. Zawsze z przytupem. Mówiąc o chrześcijanach w Egipcie, mówi się przede wszystkim o trudnościach, prześladowaniach, zagrożeniu terrorystycznym; można więc wyobrażać sobie, że nasi egipscy bracia siedzą zabarykadowani w domach i mają ciężką depresję. Nic bardziej mylnego! Masz dosyć polskiego narzekania i chcesz zaznać szalonej radości? Kup bilet do Kairu!

Na pożegnanie ksiądz Robin zabrał nas do dzielnicy Zamalek, która jest tak wyzwolona, że nawet pije się tu piwo na mieście. Usiedliśmy w knajpce na dachu, z widokiem na Nil. „Bałyście się przyjechać?”- spytał Robbin. Opowiedziałam mu o moich lękach przed wyjazdem. „Widzisz, a teraz siedzisz tu, patrząc na Nil i paląc sziszę.” Tak, uświadomiłam sobie, że wystarczył ten jeden krok zaufania, pomimo lęku, żeby dostać od Boga tyle niesamowitych prezentów. Pięknych chwil, spotkań, przyjaźni. Ta wdzięczność towarzyszyła mi także, gdy wróciłam do Polski; powitanie na lotnisku z moim mężem, za którym strasznie się stęskniłam, powrót do naszego mieszkanka, spotkania z przyjaciółmi, te wszystkie proste rzeczy tak niesamowicie mnie cieszyły… Radość z każdej chwili, dostrzeganie wszystkich Bożych prezentów nie powinno być zarezerwowane na wyjątkowe okazje.

Dwa tygodnie później napisałam z Polski do księdza Robina, dzieląc się refleksjami. „To ciekawe, że właśnie wtedy, paląc sziszę w barze, poruszyliśmy tak głębokie duchowe kwestie- odpisał mi ksiądz Robin.-  Tak właśnie jest. Łaska Boża nie zna żadnych ograniczeń.”

Gdy trudne doświadczenia stają się źródłem siły…

Jak reagujesz, gdy na Twojej  drodze pojawiają się przeciwności, gdy sprawy idą nie po Twojej myśli? Co myślisz, gdy Twoje wyobrażenia rozbijają się o rzeczywistość? Jak się czujesz, gdy sądzisz, że potraktowano Cię niesprawiedliwie?

Bardzo poruszyły mnie wczoraj słowa Józefa z Księgi Rodzaju. Józef po latach spotyka swych braci, którzy wyrządzili mu niegdyś wielką krzywdę-  sprzedali go jako niewolnika do Egiptu. Bracia boją się, że Józef będzie się nad nimi mścił. On jednak mówi: „Wy niegdyś knuliście zło przeciwko mnie, Bóg jednak zamierzył to jako dobro, żeby sprawić, co jest dzisiaj, że przeżył wielki naród. Teraz więc nie bójcie się: będę żywił was i dzieci wasze.” (Rdz 50, 20-21). I trochę wcześniej: „Teraz nie smućcie się i nie wyrzucajcie sobie, żeście mnie sprzedali. Bo dla waszego ocalenia od śmierci Bóg wysłał mnie tu przed wami” (Rdz 45,5).

To, co zrobili bracia Józefa, było ewidentnym złem. Józef doświadczył wielkiej niesprawiedliwości. Stracił wszystko, co miał: rodzinę, dom, wolność. Ale Józef nie zatrzymuje się na swojej krzywdzie. Patrzy szerzej.

Właśnie dlatego, że Józef został sprzedany przez swych braci i znalazł się w Egipcie, mógł wypełnić swoją misję. To w Egipcie ujawnił się jego dar- zdolność do tłumaczenia snów i przewidywania w ten sposób przyszłych wydarzeń. Dzięki temu darowi, Józef ostrzegł faraona przed klęską głodu i umożliwił zgromadzenie zapasów, które pozwoliły narodowi egipskiemu przetrwać. W ten sposób ocalił od głodu także swoich bliskich. Trafił do Egiptu jako niewolnik, ale bracia odnaleźli go jako doradcę faraona i władcę całego kraju.

Pomyśl o trudnych doświadczeniach z Twojego życia. Jakie dobro wyprowadził z nich Bóg? Jak te doświadczenia pomogły Ci się rozwijać, zmieniać? Co dzięki tym doświadczeniom zrobiłeś/aś? Jakie Twoje dary i talenty się ujawniły?  Kim dzięki tym doświadczeniom jesteś?

Na co mają wpływ nasze marzenia?

Co zmienia się, gdy idziemy za marzeniami? Dla kogo ma to znaczenie? Pierwsza odpowiedź, która się nasuwa, jest taka, że oczywiście dla nas samych. Gdy jesteśmy w zgodzie ze sobą, gdy odważnie idziemy za tym, co dla nas ważne, czujemy się szczęśliwi, spełnieni, widzimy sens w tym, co robimy, żyjemy pełnią życia.

Jednak każde WIELKIE MARZENIE, które zostaje spełnione, powoduje też zmianę w świecie. Wczoraj usłyszałam od koleżanki, że na Hawajach wierzy się, iż to, za jakimi marzeniami podążamy, ma wpływ na siedem pokoleń do przodu. Myślę, że ten zasięg może być jeszcze większy.

Bruce Wilkinson, autor książki „Dawca marzeń” i jego żona Darlene Marie, wyjechali do Afryki, idąc za swoim WIELKIM MARZENIEM. Tym, co najbardziej tam na miejscu poruszyło ich serca, była sytuacja dzieci, osieroconych z powodu epidemii AIDS. Skala potrzeb była tak ogromna, że początkowo Bruce i Darlene Marie byli przerażeni i zasmuceni; robili, co mogli, lecz skala ich działań miała się nijak do skali problemu. Zmienili perspektywę- rozmiar potrzeby stał się rozmiarem ich marzenia. Podczas konferencji „Zmień okoliczności”, którą prowadzili, postawili uczestnikom wyzwanie- wsparcie tysiąca osieroconych dzieci. Udało się! Potem zgłosiła się kolejna osoba, która chciała wesprzeć kolejne tysiąc dzieci, a przed końcem dnia jeszcze trzech mężczyzn przyszło, by zaproponować wsparcie dla kolejnego tysiąca. Bruce i Darlene Marie chcieli, by każdy Dom Dziecka w Afryce miał szkołę, samowystarczalne gospodarstwo rolne, by dzieci mogły poznawać biblijne wartości, by Domy Dziecka dysponowały doradztwem i narzędziami biznesowymi. Możemy sobie wyobrazić zasięg takiego marzenia, zmieniającego nie tylko życie Bruce’a i Darlene Marie, ale przede wszystkim życie dzieci, które otoczyli opieką, a potem ich dzieci i kolejnych pokoleń.

Na początku pobytu Bruce’a i Darlene Marie w Afryce, miało miejsce zdarzenie, które ogromnie ich poruszyło. Mały chłopiec, którego nazwiska nikt nie znał, umarł z głodu na ulicy.  „Dlaczego bezimienny chłopiec umarł na chodniku?- pyta Wilkinson.- Wierzę, że jego potrzebie odpowiadało czyjeś marzenie- wielkie i ważne marzenie, które nigdy nie zostało podjęte i zrealizowane. (…) Z pewnością nie może być Bożą wolą, by jakiekolwiek dziecko umierało samotne i porzucone na ulicy. Z pewnością Bóg wyposażył w szczególne zainteresowania i możliwości jakąś osobę, gdzieś w tym świecie, i umieścił ją w czasie oraz miejscu, gdzie wielkie rzeczy mogły się wydarzyć- powinny były się wydarzyć- dla tego chłopca. Czy więc podejmiesz wyzwanie, które wielu pominęło?”

Z tym pytaniem Wilkinsona Was zostawiam.

Dawca_Marzen[1]

Inspiracja z pchlego targu

Wędrując nad jezioro w Lipsku, zahaczyłam o pchli targ. Pomyślałam, że miło będzie poczytać coś nad wodą. Chwilę grzebałam wśród książek i tam czekała na mnie książka Sabriye Tenberken „Moja droga wiedzie do Tybetu”. IMG_20170528_134122Prawdziwa opowieść o młodej niewidomej dziewczynie, która wyrusza w samotną podróż do Tybetu, by stworzyć pierwszą w tym kraju szkołę dla niewidomych dzieci. Sabriye zdecydowała się studiować tybetański, mimo ostrzeżeń, że dotychczas nie było niewidomych studentów na tym kierunku i że nie istnieje tybetański alfabet Braille’a. Sabrine jednak się nie poddała; skoro taki alfabet nie istniał, to sama go stworzyła, żeby móc studiować. Nie chciała zatrzymać swego dzieła tylko dla siebie; postanowiła rozpowszechnić alfabet w Tybecie. Mimo obaw najbliższych, Sabriye pojechała tam samotnie. Przemierzając konno tybetańskie wioski, spotykała niewidome dzieci, które żyły zupełnie wykluczone ze społeczności. Zmierzyła się z wieloma przeciwnościami, by stworzyć szkołę dla nich. To, co możemy postrzegać jako pewien brak- tak zwykle postrzegamy to, że ktoś nie może widzieć- Sabriye wykorzytała do tego, by dokonać czegoś wielkiego. Właśnie dlatego, że sama była niewidoma, najlepiej rozumiała problemy i potrzeby niewidomych dzieci.

Piękne jest też to, jak Sabriye cieszyła się swoją podróżą, doświadczając otaczającego świata wszystkimi zmysłami, jakie posiadała, chłonąc zapachy, dźwięki, wrażenia dotykowe, a resztę dopowiadając sobie wyobraźnią. Choć nie mogła widzieć, wciąż otaczający świat ją zachwycał, wciąż miała apetyt na podróże i odkrywanie nowych przestrzeni. Pomyślałam, że nawet jeśli mamy sprawne wszystkie zmysły, to i tak nasz odbiór rzeczywistości zawsze jest jakoś ograniczony, nigdy nie doświadczamy jej w całej pełni; a mimo to możemy ją afirmować.